Klimaty Łagowskie

16 kwietnia 2015


Byliśmy tu, tam i tam jeszcze

Szlakiem kościołów drewnianych Regionu Kozła


Region Kozła, to 6 gmin sąsiadujących ze sobą – Kargowa, która jest siedzibą Regionu Kozła, Kościół Regionu Kozła Babimostem, Siedlcem, Trzcielem, Zbąszynkiem i Zbąszyniem. Każda z gmin tego obszaru pogranicza polsko-niemieckiego do 1939 roku, skomplikowana przeszłość, walki o polskość, czasy zaborów, zakazów i zniemczania ludzi tutaj osiadłych. To także tradycja i jej opisywanie po 1945 roku, podtrzymywanie i pokazywanie współczesnym w kulturze regionu, nauce, wytworach materialnych jakie uratowano i są w pamięci oraz muzealnych zbiorach. To także świetne rejony turystyczne z czystymi wodami jezior, regionalistyka, dbałość o zabytki.

11.04.2015 odbyła się wycieczka autobusowa PTTK Zielona Góra na trasie istniejących, ciekawych, czynnych i przyjętych po 1945 dla kościoła katolickiego kościołów drewnianych sprzed wieków.

Pierwszym takim kościołem drewnianym był XVI-to wieczny, szachulcowy, także częściowo odeskowany, niewielki kościółek lokalny we wsi KLĘPSK, do 1945 protestancki, zmyślnie zbudowany i odremontowany i będący perełką pośród innych. To kościół filialny w Parafii Łęgowo-Sulechowskie pw. Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny z proboszczem Olgierdem Banasiem, osobą znaną i aktywną. Kościół remontowany kilkakrotnie, ostatnio z pieniędzy międzynarodowej pomocy. Posiada on 117 obrazów o tematyce Starego i Nowego Testamentu i zawartej tam symboliki. Zachowano miejsce kolatorskie, odnowiono ambonę i chrzcielnicę wyznawców kościoła ewangelickiego, służą one historycznie do dzisiaj. To do tego kościoła przyjeżdżają wycieczki, turyści indywidualni i wierni na niedzielną mszę. Kościół w Klępsku posiada też unikatowy, skrzynkowy, odnowiony ołtarz z 1614 roku z zamykającymi się skrzydłami bocznymi. To także zapamiętane i opisane miejsce – emigracja mieszkańców Klępska wraz z pastorem Augustem Christianem Kavelem do Australii w 1838 roku.

Innym, ciekawym bardzo obiektem budownictwa drewnianego jest kościół zrębowy z wieżą drewnianą w KOSIECZYNIE z 1431 roku pw. św. Apostołów Szymona i Judy Tadeusza prowadzony pod kierunkiem ks. prob. Zdzisława Przybysza, dziekana dekanatu Babimost, parafii Kosieczyn i filii Kręcko. Kościół zrębowy, w ostatnich latach poddawany wielu zabiegom konserwatorskim i badaniami dendrochronologicznymi w 2006 roku ustalono, że do budowy użyto bali drzewa modrzewiowego z 1388/89 roku, zdjęto pokrycie dachu eternitowe, położono lekki gont świerkowy. Więźba dachowa wykonana w roku 1417 z belek ściętych pomiędzy 1406 a 1416 rokiem. Remontem pokazano konstrukcję zrębową od środka, po zdjęciu pseudonowoczesnego materiału boazeryjnego z pocz. XX wieku. Kościół Regionu Kozła Remontując wymieniono zewnętrzne, nowe odeskowanie. Konsekracji dokonał w 1408 roku biskup poznański Albert II Jastrzębiec z uwagi na wyznawców.

Kolejny kościół drewniany to pochodzący z XVII wieku (1637 r.) kościół w CHLASTAWIE pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny, filialny, parafia Zbąszynek, ks. Kanonik Jerzy Kozdiak. Całość, to kościół i dzwonnica z bramką i lokalnymi tradycjami, dawniej z przyległym cmentarzem. Także posiada zachowaną ambonę i chrzcielnicę, zachowała się też loża kolatorska. Konstrukcja szkieletowa, odeskowany. W przeszłości interwencje konserwatorskie i budowlane celem utrzymania dobrej kondycji zabytków. Ciekawostką wnętrza jest też oparcie budowli na jednym, centralnym słupie z bogatą polichromią.

Czwartym, odwiedzanym kościołem drewnianym już w gminie Zbąszyń jest wieś ŁOMNICA i jej drewniany mały kościółek z tzw. Lampą (patrz zdj.) pw. Św. Wawrzyńca, z amboną w kształcie łodzi na morzu, zachowaną lożą kolatorską fundacji znanego tutaj rodu Garczyńskich. Kościół siedzibą parafii Łomnica i filialny w Chrośnicy stanowią całość, o którą dba ks. Prob. Cezary Kuciński i małymi krokami odnawiający i przywracający świetność budowli z XVIII wieku (1768 – 1770r. ) Bez organów. W pobliżu założenie parkowe, folwarczne i zaniedbany po 1990 r. (d. PGR) dwór – teraz w prywatnych rękach i nadal niszczeje.


Relacja fotograficzna szlakiem kościołów drewnianych Regionu Kozła jest dostępna na stronach:


- Kościół w Klępsku www.plus.google.com/photos/../albums/...

- Kościół w Kosieczynie www.plus.google.com/photos/../albums/...

- Kościół w Chlastawie www.plus.google.com/photos/../albums/...

- Kościół w Łomnicy www.plus.google.com/photos/../albums/...


Tekst i zdjęcia

Ryszard Bryl

Parafia Łomnica





24 stycznia 2015


Ludzkie losy


Poniższe napisałam na prośbę mojej wnuczki. Dostała ona w szkole zadanie opowiedzenia o „Losach ludzkich ok, 1945 roku"


Moje strony rodzinne leżą 60 km od Frankfurtu, jest to Malutków, obecnie terytorium Polski. 30 stycznia 1945 moją rodzinna miejscowość - niewielką i spokojną wieś z ok. 500 mieszkańcami, zaatakowały pierwsze rosyjskie czołgi. Dla wszystkich mieszkańców okolicy zaczęły się ciężkie czasy. Wielu zabitych, zgwałcone kobiety i dziewczęta. Rozdzielone rodziny. Zrabowane i popalone domy. Ludzie nie mieli co jeść, ani w co się ubrać, całe bydło, jak również zboże zostało odebrane. Kobiety oraz starsi mężczyźni, którzy nie byli zdolni do służby wojskowej zostali wywiezieni do Rosji, również ja oraz wielu innych mieszkańców Malutkowa. Całymi dniami i nocami strach i przerażenia. Rządziło GPU (Państwowy Zarząd Polityczny) robiąc z ludnością cywilną co tylko chcieli. Działo się wiele przemocy i krzywdy. Byli jednak również Rosjanie, którzy byli dla nas dobrzy i nam pomagali.

Pod koniec marca GPU znowu zaczęło wyłapywać ludzi i w efekcie ok 20 kobiet i dziewcząt (m.in. ja) zostaliśmy przetransportowani w nieznane, W okolicach Odry, na terenie, z którego wypędzono już ówczesnych mieszkańców byliśmy przetrzymywani pod ścisłym nadzorem i przesłuchiwani. Zarzucano nam, że byliśmy szkoleni na partyzantów, co jednak nie było prawdą. Podczas przesłuchań żołnierze nie obchodzili się z nami zbyt dobrze. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że jeszcze długo nie zobaczymy ojczyzny, i że zostaniemy wywiezieni do Rosji. Ja miałam 19 lal, dwie inne dziewczyny - zaledwie 13, a reszta miała ok. 35 lat. Tak wiec zostaliśmy zabrani do obozu zbiorczego, gdzie zostaliśmy rozlokowani jak śledzie, na dwóch poziomach na drewnianych pryczach. Leżeliśmy bez sienników, bez koców, na deskach. Do ubrania mieliśmy tylko to, co na sobie, żadnych rzeczy na zmianę. Miałam na sobie tylko bieliznę, długie spodnie, kurtkę oraz drewniaki.

Rosjanie zabrali mi buty. Jedzenia było fatalne! Codziennie tylko kawałek chleba oraz chochla cienkiej zupy. przez co cały czas byliśmy głodni. W każdym pomieszczeniu stało duże wiadro, do którego uwięzieni załatwiali nocą swoje potrzeby fizjologiczne. Myliśmy się nad niewielkim stawem. W dzień chodziło się do latryny, była to duża, głęboka jama, nad którą w odstępach poukładane były deski - to była nasza toaleta. Dzień 27 kwietnia 1945 był dniem odjazdu obozu zbiorczego Świebodzin do Rosji. Zostaliśmy wtłoczeni do wagonu bydlęcego, dwie deski prowadziły na zewnątrz, obok siał duży Kij, Którym usuwano odchody na zewnątrz. Kiedy byliśmy już przy rosyjskiej granicy, nagle zawróciliśmy i zostaliśmy wyładowani w Poznaniu. Pod koniec kwietnia Sojusznicza Rada Kontroli Niemiec postanowiła, że żaden niemiecki cywil nie może zostać wywieziony do Rosji, jeśli nie piastował żadnych funkcji politycznych.

Tu ulokowano nas w dużym obozie z barakami (ok. 10 00 ludzi). Znów bez siennika, bez koca, za poduszkę służyła deska położono na listwie przypodłogowej. Jedzenie było bardo złe! Mieliśmy wprawdzie wodę, ale brak mydła i proszku do prania. Bieliznę jedynie moczyliśmy i wieszaliśmy do osuszenia na drucianym płocie. Nie potrwało długo, aż znaczna część uwięzionych poważnie zachorowała. Codziennie liczne przypadki śmierci, Szerzył się dyfteryt, świerzb oraz inne choroby zakaźne W obozie byli wprawdzie lekarze (niemieccy i rosyjscy), nie było jednak leków dla więźniów.

Świerzb wżerał się w ciało, z małych pęcherzy robiły się głębokie rany, które ropiały sprawiając ból. Zaatakowane były poszczególne części ciała, w wielu przypadkach jednak- ciało w całości (u mnie od biodra, aż do podeszwy). W zupełnie prymitywnych warunkach przeprowadzano niewielkie operacje. Wielką plagą były wszy (wszy ludzkie i odzieżowe). Odwszenie było trzy razy dziennie, jeśli ktoś został przyłapany, golono mu włosy. Ubrania również zabierane były do odwszenia, jednak po powrocie, często miało więcej wszy niż wcześniej. Poza tym było wiele pluskiew, które w dzień siadywały na ścianach, a nocami atakowały swoje ofiary. Było lato, okna baraków zaryglowane, tylko niekiedy mieliśmy pozwolenie wyjścia na zewnątrz. Każdego wieczoru był apel, na którym stwierdzano liczbę zmarłych. Nie mieliśmy pozwolenia na pracę! Tak mijały dni, siły z czasem nas opuszczały do tego dochodziło obciążenie emocjonalne, tęsknota za domem, głód, nie mieliśmy pozwolenia na pisanie i otrzymywanie korespondencji. Znajdowaliśmy się w rosyjskim obozie dla internowanych! Dlaczego?

W tych ciężkich czasach rozwinęła się dobra, przyjacielska relacja pomiędzy dwoma współwięźniami. Jedną z nich była 7 lat starsza Gretel Christoph, a drugą 13 lat starsza Frieda Franke - u nich szukałam otuchy. Mój ojciec zmarł w 1938 roku w wieku 51 lat, brat zaginął we Lwowie w wieku 22 lat, moja matka, która została w domu nie wiedziała gdzie ja się znajduje. Moja najlepsza przyjaciółka powierzała mi często, w chwilach mojego zwątpienie: „Weź się w garść, Twoja matka czeka na Ciebie całymi dniami, jesteś jej jedyną rodziną, musisz wytrzymać!" To była dzielna kobieta! Jej mąż był rosyjskim żołnierzem, miała dwójkę dzieci (10-letnie i 4-letnie), dzieci zostały jej ciężko chorej matce. Miała ona wiecej powodów do zwątpienia, ponieważ nie wiedziała jak się wiedzie matce z dziećmi.

Dnia 8 maja 1945 nastąpiło zawieszenie broni i powiedziano nam, że wkrótce wrócimy do domu. Ale tak się nią stało! Na zielone świątki wypuszczono obydwie 13-tatki, zostały jednak schwytane przez Polaków i do Niemiec dotarły dopiero w 1947 roku. Największą część uwięzionych kobiet wypuszczono w październiku roku 1945. Z naszego rodzinnego Malutkowa musiałam zostać tylko ja z moją najlepszą przyjaciółka Friedą Franka. Byłyśmy w lazarecie, o ile coś takiego można nazwać lazaretem, nie bardzo mogłyśmy chodzić jednak cały czas prosiłyśmy komendanta o zwolnienie, Tak nadszedł koniec października, zaczęło robić się zimno. Nie było ogrzewania, nie miałyśmy też ubrania, wtedy zdałyśmy sobie sprawę, że wszystko jedno, czy umrzemy w drodze do domu, czy tutaj. Tak więc złożyłyśmy wniosek o wypuszczenie, otrzymałyśmy świadectwo zwolnienia i 30 października 1945 opuściłyśmy obóz. Pewna niemiecka kobieta powiedziała nam na ulicy, niedaleko obozu, że powinnyśmy skorzystać z pociągu, i że dostaniemy coś do jedzenia od Polskiego Czerwonego Krzyża. Nasze nogi były bardzo schorowane, ciężko nam było iść, ale dotarłyśmy do dworca. Zaczęłyśmy sobie wyobrażać jak to będzie wrócić do domu, cieszyłyśmy się na spotkanie z rodziną. Jednak szybko zdałyśmy sobie sprawę, że po tej stronie Odry nie ma już żadnego Niemca. 26 kwietnia 1945 wszyscy mieszkańcy musieli opuścić miejsce zamieszkania w przeciągu 3 godzin.

Tak więc również i nasi krewni musieli wyruszyć w drogę w nieznane z wszystkimi innymi. Kiedy zdaliśmy sobie z tego sprawę, świat zawalił się dla nas po raz drugi. Co teraz? Dokąd? Wspólnie z moją najlepszą przyjaciółką zdecydowałyśmy się zostać razem, aż każde z nas odszuka swoich krewnych. Po polskiej stronie Rzepin jest ostatnią stacją kolejową, tu trasę kończą wszystkie pociągi. Stąd na niemiecką stronę, przez Odrę pociągi musiała odholowywać lokomotywa. W tym miejscu stały pociągi transportowe, którymi przybywali młodzi Niemcy deportowani z Uralu, Syberii, Prus Wschodnich itd. Nikt jednak nie chciał nas dwojga przyjąć, ze względu na brak miejsca, czy chorobę, żadne prośby nie pomagały i wtedy to się stało. Paczuszka tytoniu, którą dostałyśmy jeszcze w obozie rozmiękczyła serca towarzyszy niedoli.

Mogłyśmy skulić się w rogu wagonu. W nocy zjawiła się lokomotywa, która przetransportowała nas do Frankfurtu, tu jednak również nie odnalazłyśmy rodziny. Tak więc udałyśmy się dalej do Berlina. Tu wieczorem na ulicy odnalazła nas pewna kobieta, która zabrała nas do obozu dla uchodźców, gdzie mężczyźni, kobiety i dzieci leżeli na siennikach. Dostałyśmy coś do jedzenia i picia. Moja przyjaciółka sądziła, że jej dwoje dzieci są u krewnych w Berlinie, tak więc wyruszyłyśmy w drogę. Tam napotkałyśmy jednak tylko na ruiny i gruzy, żadnej wskazówki gdzie mogłyby być dzieci. A może już nie żyją?

Tego dnia moja najlepsza przyjaciółka straciła duchową równowagę. Ciągle powtarzała w zwątpieniu. „Nigdy już nie odnajdę moich dzieci, na pewno nie żyją!" Straszny dzień! Nazajutrz ponownie wybrałyśmy się do moich krewnych, którzy mieszkali w Berlinie-Niederschönhausen. Już z oddali widać było ich dom. Wujek i ciocia ciągle żyli, tu dowiedziałam się również, że żyje także nasza matka. Dostała się tu na pieszo razem z ciocią, i z pomocą wózka ręcznego. Wózek zniszczył się, Polacy i Rosjanie wszystko im zabrali. Tak więc miały tylko poduszką, koc oraz zmianę pościeli. Byłam szczęśliwa i cieszyłam się na ponowne spotkanie, Matka początkowo była w Berlinie, ze względu na przepełnienie nie mogła tam jednak pozostać, przez co udała się do Weiden bei Roßlau (Łaba) i pracowała u pewnego rolnika. Dostała się na pieszo z Malutkowa do Berlina. Są jednak cuda na tym świecie!

Ciołka opowiadała nam, że pewien rolnik z Malutkowa (nasza rodzinna miejscowość), mieszka w pobliżu. Udałam się do niego, stanął przede mną i powiedział; „Wyglądasz jak skazaniec, z kim przyszłaś?" Kiedy wspomniałam nazwisko przyjaciółki, powiedział spokojnie: „Spotkałem wczoraj jej dzieci. Wywoziłem gruzy koniem z wozem, kiedy dostrzegłem dwóch chłopców. Młodszy siedział w wózku ręcznym, który ciągnął starszy - dziesięciolatek. Wtedy dzieci podeszły do mnie i spytały czy jestem Pan Troschke z Malutkowa.

Zdumiony zapytał o ich nazwiska, i o to gdzie mieszkają oraz czy mama lub tata już wrócili, czemu one zaprzeczyły. Babcia była ciężko chora i została w domu, gdy wszyscy wyruszyli w drogę. Nikt nie wie co się z nią polem stało. Dziadkowie od strony ojca zabrali swoje dzieci ze sobą w drogę. Babcia zmarła w drodze, a dziadek zabrał dzieci do znajomych, do Berlina, tam też zmarł. Ciocia wraz z obojgiem dzieci mieszkała w domku ogrodowym. Pospieszyłam więc z powrotem do krewnych z wiadomością; „dzieci żyją i wiem, gdzie się znajdują!" Następnego dnia pospieszyliśmy ku nim. Matkę opanowała ogromna radość z odzyskania dzieci. Ojciec zaginął w Rosji i już nie wrócił. W związku z tym musiała sobie samodzielnie radzić z obojgiem dzieci w ciężkich, powojennych czasach. Przybyła do Rudolstadt (w Turyngii) do krewnych, znalazła tam pracę, jednakże słabo płatną. Udało się jej wychować dzieci na porządnych ludzi Było to trudne zadanie, ale udało się. Zawsze mieliśmy ze sobą dobry kontakt. Zmarła w wieku 82 lat.

Moja mama odwiedziła mnie w Berlinie, byłyśmy bardzo szczęśliwe z odnalezienia się. U ciotki nie wiodło mi się aż tak dobrze, z tego względu mama zabrała mnie do kuzynki, która o mnie zadbała tak, bym była zdolna do odbycia podróży. Krótko przed Bożym Narodzeniem przybyłam do Weiden bei Roßlau. gdzie pracowałam za jedzenie. Natomiast od 1947 w gospodarstwie właściciela tartaku, w latach 1950/1951 nauczyłam się pisania na maszynie i stenografii, i byłam aktywna w dużym przedsiębiorstwie przez ponad 35 lat. Ominęłam tu wiele szczegółów przez co pewnych rzeczy słucha się łatwiej i przyjemniej niż było w rzeczywistości. To były jednak bardzo ciężkie czasy. Początkowo nie można było nic kupić, dopiero później powoli robiło się lepiej. Wyszukiwaliśmy coś dla siebie z rzeczy, które ktoś wyrzucił. Przez dwa lata nosiłam dwie pary rajstop, czasami rolnicy coś nam podarowali. Długo trwało zanim moje nogi wyzdrowiały, powoli odzyskiwałam siły, wypoczywałam. Mój brat wrócił w 1949 chory z rosyjskiej niewoli i również potrzebował sporo czasu zanim odzyskał siły. Tak też byliśmy w trójkę z powrotem razem, Wojna spowodowała wiele złego. W niemal każdej rodzinie byli polegli, zaginieni, czy deportowani. Wszyscy utraciliśmy strony rodzinne, byliśmy biedni jak myszy kościelne. „Los - wojna, zabrał nam cały dobytek, ale nie odwagę do tworzenia na nowo".

Miałam szczęście, że dostałam się do obozu w Poznaniu, inne nasze dziewczęta i kobiety trafiły na Syberię albo na Ural, musiały ciężko pracować, dotknęła je choroba i zmarły, Moja koleżanka ze szkoły przez pięć lat była na Syberii, wróciła z sześciotygodniowym dzieckiem, nic nie miała, jej rodzice zmarli w międzyczasie, nie miała żadnego rodzeństwa. Jej to było ciężko, naprawdę ciężko!

Mam nadzieję, że taka niesprawiedliwość nigdy więcej nie spotka już Narodu niemieckiego. Nie byliśmy żadnymi nazistami, nasi rodzice także nie, a mimo to zostaliśmy tak ciężko pokarani. Kiedy powróciłam do Niemiec miałam 20 lat, jednak wszystko to, co przeżyłam sprawiło, że byłam, podobnie jak inni ludzie tak ciężko dotknięci wojną,, znacznie dojrzalsza. W trudnych czasach zawsze trzymaliśmy się razem i pomagaliśmy sobie nawzajem. Ograbiono nas również z lat naszej młodości.

Teraz mogę ponownie pojechać to rodzinnego Malutkowa(1). Ale mojego mieszkania już nie, nie ma-nie ma już żadnego domu. Wszystkie cegły z budynków zostały wywiezione. Szkoda tej marchijskiej, niegdyś naszej rodzinnej miejscowości, gdzie przez ponad 200 lat (tyle liczy nasze nazwisko) moi przodkowie rezydowali na gospodarstwie rolnym. Wszystko co stworzono wysiłkiem wielu pokoleń zostało zniszczone przez Drugą Wojnę Światową. Kiedy czasami opowiadam młodym ludziom: „To były bardzo, bardzo ciężkie czasy", otrzymuję odpowiedź: proszą, o tym zapomnieć! Ale tego co się przeżyło, nie sposób zapomnieć! Nie ma już w naszym pięknym Malutkowie żadnego domu, miejsce należy teraz do polskiego poligonu wojskowego, pełno tam tylko krzewów i chwastów. Mimo tego, często tam wracamy. Mamy dobry kontakt z Polakami, którzy mieszkają w Trzemesznie i również są przesiedleńcami. Pochodzą oni z obszaru, który obecnie należy do Rosji. Mój partner życiowy spotkał Polaków, którzy w latach 1945-1950 mieszkali w jego domu rodzinnym.

Jeziora i wspaniałe lasy w naszych rodzinnych stronach są równie piękne jak kiedyś. Mój ojciec i dziadek spoczywają na tamtejszym cmentarzu.


Elisabeth Kulisch Malutków obecnie zamieszkała:

12355 Berlin, Zwickauer Damm 127


tłumaczenia z języka niemieckiego:

Anna Łukasiewicz



1). Z reguły nie ma wstępu na obszar poligonu. Jest to zamknięty teren wojskowy.





14 stycznia 2015


Życie katolickie na Ziemi Sulęcińskiej


Poprzez Stefana Wiernowolskiego z Sulęcina ukazało się sprawozdanie z zakresu działalności zespołu parafii Sulęcina i Ośna. To sprawozdanie zostało sporządzone przez kapłana Rudolfa Meiera (Sulęcin) po przejrzeniu w roku 1940 czterdziestu sześciu stronic maszynopisu. W tym sprawozdaniu przedstawiono historię Ziemi Sulęcińskiej przed 12-tym stuleciem, do którego dołączono z czasem fotografie, wyciągi z protokołów, teksty i nawoływania do udzielania i składania ofiar. W XII wieku Ziemia Sulecińska należała jurystycznie, kościelnie do biskupstwa Lebus, a politycznie podlegała pod władze księdza Księstwa Śląskiego. W Polowie XIII wieku, polski książę Mroczek sprowadza osadników niemieckich i podarował w 1244 Ziemię Sulęcińską wraz z miastem Sulęcin Zakonowi Joannitów. Joannici przejęli od Templariuszy, a Hrabowie brandenburscy stali się władcami tej ziemi. Po śmierci księcia Johanna w roku 1536, władzę obejmuje Jan z Kostrzyna jeden z jego synów nad Ziemia Sulęcińską położoną na wschód od Odry. Nowy władca wprowadza reformację i dla katolików zaczyna się uciążliwość życia w swojej wierze. W tym czasie notowano w tej okolicy pojedyncze osoby i rodziny katolickie. Przeważnie byli to ludzie wędrujący, przesiedlający się – czas mijał. W pierwszej połowie XIX wieku np. w Ośnie, przyjezdny duchowny z klasztoru w Neuzelle odprawiał mszę świętą dwa razy w roku w kaplicy cmentarnej. Od 1852 roku kapłan, który pochodził z miejscowości Matschdorf odprawiał co czwarty tydzień mszę świętą w Ośnie. W końcu za urzędowym zezwoleniem otwarto prywatną szkołę katolicką (około 40 uczniów), którą w następnych latach z różnych powodów zamknięto w 1874 (tylko 12 osób, brak nauczyciela). W roku 1855 urządzono w Ośnie parafię w formie misjonarskiej, która obejmowała miejscowości Ośno, Sulęcin i Rzepin. Zbudowano nawet kościół i poświęcono go w 1857 w Ośnie. W roku 1874 przeniesiono siedzibę z Ośna do Sulęcina. Tam odbywały się msze święte w prywatnym mieszkaniu mistrza stolarskiego, a później w starym kościele ewangelickim. Nie było to rozwiązaniem na przyszłość, więc zdecydowano budowę nowej świątyni z uwzględnieniem także budowy domu parafialnego w sąsiedztwie kościoła. Dnia 23 listopada 1862 roku zbudowany kościół poświęcono pod wezwaniem świętego Henryka. Jednak w dalszym ciągu msze odbywały się co cztery tygodnie, a w święta w drugi dzień świąteczny, ponieważ ksiądz mieszkał jeszcze w Ośnie.

Czasowo probostwo było bez kapłana . Od 1892 ksiądz proboszcz mieszkał w Sulęcinie w mieszkaniu vis a vis kościoła w ciężkich warunkach finansowych. W roku 1897 rozbudowano dom parafialny, ponieważ wzrosło znaczenie parafii Sulęcin – Ośno. Z parafii sulęcińskiej wyszła pomoc i opieka dla małych gromad katolickich w Torzymiu, Łagowie i Lubniewicach. W roku 1913 wynajęto przy ul. Świebodzińskiej 55 pomieszczenia celem odprawiania mszy i nauki wiary katolickiej. W roku 1924 otrzymuje gmina wyznaniowa w formie podarunku działkę ziemi pod budowę kościoła. Budowę i poświecenie kościoła zakończono we wrześniu 1925 r. W Lubniewicach od lat dwudziestych odprawiano msze w Sali ratuszowej. W 1921 roku na włościach Hohentannen opodal Lubniewic urządzono kapliczkę, a dla odprawienia obrzędów religijnych został zaangażowany od 1924 r. kapłan katolicki. W roku 1927 ksiądz proboszcz w Sulęcinie został zobowiązany przez urząd biskupa z siedzibą we Wrocławiu do zakupu posesji w celu zbudowania nowej świątyni. Ponieważ dobra w miejscowości „Hohentannen” zostały wraz z kapliczką sprzedane, postanowiono w 1928 roku postawić w Lubniewicach kościół drewniany. Msze w międzyczasie odprawiano w sali tanecznej restauracji „jeziorowej”. W sierpniu 1931 r. poświęcono kaplicę pod wezwaniem Serca Jezusowego. Również w Łagowie, wraz ze wzrostem mieszkańców oraz wzrastającą ilością odwiedzających miejscowość wzrosła konieczność urządzenia domu bożego. Odległości miejscowości, w których odprawiano msze święte były zbyt duże. Tymczasowo odprawiano msze święte w domu mistrza piekarskiego Heidrowskiego. Poświęcenie nowo zbudowanego kościółka w pobliżu dworca kolejowego w Lagowie nastąpiło w 1929 r. Zatem od wprowadzenia reformacji w roku 1940 mieszkańcy Sulęcina i okolic byli katolikami. To się zmieniło poprzez wieki. W połowie XIX wieku w Sulęcinie, Ośnie, Torzymiu nie istniała żadna gmina katolicka. Zmieniło się to przez industrializację miasta Sulęcina co w następstwie doprowadziło wzrostu ludności przez nowe osiedlanie się. Zostają zbudowane nowe kościoły katolickie w Ośnie, Sulęcinie, Torzymiu, Łagowie, Lubniewicach. Owe gminy wyznaniowe katolicka zostają otoczone opieką duszpasterską z siedziby parafii Sulęcińsko – Ośniańskiej.

Z 1945 rokiem zmieniła się sytuacja kościoła katolickiego w Sulęcinie i w kraju, który po wschodniej stronie Odry został przejęty jak i ziemie przez państwo polskie. W tym czasie, teraz, obywatele wyznania ewangelickiego znajdujący się w mniejszości (inaczej niż katolicy do 1945) powinni organizować się w swoim życiu religijnym.


Hans Dieter Winkler

Tekst w j. niemieckim

Publikowały KŁ w nr 2/22/2014 str. 39

Tłumaczenie z jęz. niemieckiego P. Glogowski


Strona: [1] [2] [3] [4]