Klimaty Łagowskie
1 września 2014
OBRAZEK 36. LEON PINECKI SHOW
Kim był Leon Pinecki?
Jak sam o sobie twierdził, był on trzykrotnym mistrzem świata i pięciokrotnym mistrzem Europy w zapasach. Nie był on mistrzem świata w zapasach w znanych obecnie stylach, wolnym czy klasycznym. To były zapasy w stylu, który nazywano wolnoamerykanką, a charakteryzowały się tym, że wszystkie chwyty są dozwolone, a w chwytach tych dominował specyficzny chwyt zwany chwytem Nelsona. Polegał on na tym, że zawodnik wkładał swoje ręce pod pachy przeciwnika następnie splatał swoje ręce na karku przeciwnika i naciskając powodował, że głowa przeciwnika była nisko pochylona a broda jego opierała się o piersi. Był też chwyt zwany pół nelsonem zakładany był on jedną ręką i przypominał on chwyt, jaki obecnie stosują policjanci prowadzący zatrzymanych przestępców skutych kajdankami. Ten zawodnik, który pierwszy założył taki chwyt,- wygrywał. Z reguły wygrywał, bo zawodnicy znali sposób jak się z tego chwytu uwolnić. Trzeba było ręce zgięte w łokciu rozłożyć szeroko a następnie mocno ściągnąć do siebie. Takiego kontrataku z reguły nie wytrzymywał atakujący i puszczał zaciśnięty chwyt.
Mieszkał on naprzeciwko nas na drugim brzegu zatoki jeziora. Ta malownicza przystań, o której pisałem też powinna należeć do niego, ale póki co, to zawłaszczył ją sobie dom wczasowy Skarbowiec, który był po drugiej stronie ulicy. Dopiero długi przewód sądowy prowadzony w tej sprawie spowodował, że cały przyległy teren łącznie z przystanią powrócił do właściciela, czyli do pana Leona Pineckiego. Do niego należał duży dom z dużym podwórkiem na którym było też zadaszenie w rodzaju sceny.
Zdobyte tytuły pana Leona nigdy nie zostały uznane przez władze sportowe PRL-u, bo taki styl nie istniał w uznawanym przez nowe komunistyczne władze Polski, które preferowały: po pierwsze sport amatorski a pan Leon był sportowcem zawodowym i nie mieścił się w nomenklaturze ówczesnego kraju. Jako zawodowiec musiał on się utrzymywać z tego co wywalczył. Pan Leon był człowiekiem wysokim, szczupłym o niezmiernie długich ramionach sięgających niemal do kolan. Tym wyglądem przypominał nieco orangutana. Był szeroki w barach i miał niezłe bicepsy, którymi lubił się chwalić. Stale przed każdym swoim występem prężył je przed publicznością. Niektórzy dziennikarze, którzy odwiedzili Łagów widząc jego trofea eksponowane w jego knajpie próbowali o nim pisać, ale niewiele artykułów na jego temat ukazało się w prasie z powodu cenzury, która oceniała każdy materiał pod kątem przydatności do formuły propagandy socjalistycznej.
Największe swoje sukcesy pan Leon święcił przed wojną. Wówczas osiągał on swoje sukcesy i był popularny w kręgach nie tylko sportowych. Po wojnie nie brał już udziału w żadnych zawodach sportowych. Urządzał za to wiele pokazów, walk zapaśniczych, na których urządzał też pokazy w gięciu sztab stalowych trzymanych w zębach i podpartych dwiema pięściami owiniętymi w jakieś białe szmaty. Z punktu widzenia praw fizycznych, to wszystko można by wytłumaczyć, ale publiczność rekrutowała się raczej z mniej światłych ludzi, którzy uznawali to za wyraz nadludzkiej siły. Na końcach tych sztab wieszało się nawet po sześciu ludzi na każdym końcu sztaby, ludzi z pośród publiczności. Potem z tych zgiętych sztab wyginał ręcznie różne kształty, jak: spirale lub obręcze. Z innych mniejszych sztabek zwijali ósemki i inne esy floresy. Kładł się też na macie fakira, zrobionej z gwoździ, dawano mu do rąk kowadło, które trzymał nad sobą, a dwóch kowali biło młotami w to kowadło. Wpierw jednak zapraszali osobę z publiczności, aby sprawdziła, czy owe gwoździe są naprawdę ostre. W ten sposób budowano napięcie i zyskiwano cenny czas. Widowisko przecież musiało trwać jak najdłużej i dać rozrywkę publiczności.
Innym razem na estradę wprowadzano parę koni, które miały za zadanie rozerwanie splecionych rąk zapaśnika. Konie na komendę wio ciągnęły, a zapaśnik stojąc w rozkroku starał się to wytrzymać przez kilka sekund. Kiedy pokaz się kończył zawodnik z wyciągniętymi w górę rękami na znak zwycięstwa kłaniał się publiczności. Niemal wszystkie te widowiska odbywały się na posesji pana Leona, na estradzie, o której pisałem. Estrada ta była oświetlona, a wrażenie potęgowały jeszcze reflektory z żółtymi filtrami, które powodowały, że ciała zawodników wydawały się być piękniejsze niż były w rzeczywistości.
Na tą część posesji było tylko jedno wejście przez bramę wjazdową od ulicy i tamtędy wchodziła publiczność w ilości nawet do 250 osób. Siedzieli oni na widowni na drewnianych ławkach. Z panem Leonem w jednym zespole występowały jeszcze dwie osoby. Jedna, to Rosjanin, niski pękaty i z dużym brzuchem, drugim był Niemiec, szczupły z rudą czupryną, taką „ jaką tylko Niemiec mieć potrafi” To cytat z mojej ulubionej lektury „Wicek i Wacek”.
Wszystkie te walki i pokazy nie odbywały się na serio, były udawane, czyli sfingowane. A przebieg ich i wynik zwycięzcy był z góry znany, ale tylko zawodnikom. Publiczność przyjmowała je jako prawdziwe, czyli na serio. W gospodzie, sali po Czajkowskim, potem „Basztowa”, urządzano pokazy walk bokserskich. Ustawiono tam profesjonalny ring, który w celu, żeby nie niszczyć parkietu osadzono na specjalnych blaszkach osadzonych w tym parkiecie, które są tam do dnia dzisiejszego. Do tych walk bokserskich dobierali sobie jeszcze kilku ludzi mieszkających gdzieś w najbliższej okolicy. Zawsze, kiedy dwóch z nich walczyło to jeden z nich był sędzią i sędziował w ringu. Inny zaś, ze stoperem pilnował czasu, a kiedy czas minął uderzał w gong, czyli kawałek szyny zawieszonej na sznurku i kawałka metalowego pręta. W tedy sędzia krzyczał: Stop, i wysyłał zawodników do narożników i jednocześnie ogłaszał publiczności: Eerrwa dwie minuty. Runda bokserska trwała tak jak wszystkie rundy trzy minuty. I było tych rund kilka, jeśli nie kończyło się to jakimś nokautem. Kiedy przerwa się skończyła sędzia wołał: Koniec errwy, zawodnicy stawali naprzeciw siebie i na komendę: Walcz, zaczęli się okładać po… No! Te walki też nie odbywały się na serio, też były udawane, ale publiczność zasiadająca wokół ringu oraz na balkonach o tym nie wiedziała. Dla publiczności, która się mało znała na tym sporcie ważne było, aby to znienawidzony Rusek albo Niemiec przegrali, wówczas publiczność była zadowolona i dawała temu wyraz tupiąc i gwiżdżąc. Walki mimo tego, że były udawane to odbywały się zawsze zgodnie z regułami sztuki bokserskiej, przynajmniej tak się wszystkim wydawało.
Czym te walki różniły się od innych? Tym, że przerwa trwała o minutę dłużej niż w normalnych walkach, czyli dwie zamiast jednej minuty. Było za to więcej tych rund. Pan Leon żył w czasach Zbyszka Cyganiewicza i mogli się w życiu spotkać i to niekoniecznie na ringu zapaśniczym.
Budynek należący do pana Leona był dość obszerny i pozwalał na to, aby bez żadnego uszczerbku urządzić tam restaurację składającą się z trzech sal. Wchodziło się do niej bezpośrednio z ulicy, by po kilku wewnętrznych schodkach znaleźć się przed ogromną, przynajmniej tak mi się wydawało, ladą za którą stał sam mistrz, a w okresie późniejszym stała tam jego żona, która miała na imię Helena. Na półkach obok wystawionej tam kolekcji kufli, przeważnie pochodzenia niemieckiego, znajdowały się też trofea zdobyte przez pana Leona. Było tam kilka pasów złotych i kilka srebrnych pasów formacji Dabliu jakiejś tam. Było też kilka zdobytych pucharów. Sądzę, że to były rzeczy autentyczne a nie jakieś tam podróby, bo niby czemu miały by one służyć. Tuż obok regału było wejście do kuchni, ale mimo tego, że były one przeważnie zasłonięte jakimiś perkalowymi zasłonami, to było widać dużych rozmiarów piec kuchenny, usytuowany centralnie na środku kuchni i opalany drewnem lub węglem. Wokół pieca uwijały się kucharki, które coś smażyły lub gotowały, a smakowity zapach unosił się po całym lokalu i wychodził też na ulicę.
Ta restauracja istniała już przed wojną. Wystarczyło tylko solidnie posprzątać, zakupić potrzebne produkty, kilka beczek piwa, parę butelek wódki i można było handlować. Oprócz piwa i wódki można tam było dostać napoje, zwłaszcza oranżadę sztucznie barwioną w krachlowych butelkach. Można też tam było kupić słodycze, czekoladę, ciastka również i niektóre pieczywo. Na górze budynku, czyli mówiąc prościej na poddaszu znajdowało się kilka pokoi, tak na moje oko było ich sześć. Miały one charakterystyczne dla poddasza skosy od strony dachu i okna w specjalnych wykuszach. Przez środek biegł dość długi korytarz ciągnący się od jednego do drugiego szczytu budynku. Te pokoje w okresie letnim były wynajmowane letnikom i przynosiły niezły dochód, bo wczasowicze nie tylko z jego pokoi, ale z wielu prywatnych domów w całej okolicy stołowali się u niego. Z biegiem lat instytucja kwater prywatnych bardzo się rozwinęła. Ludzie wynajmowali wszystko, co się do wynajęcia nadawało, a sami przenosili się na ten okres gdzieś na strychy lub przystosowanych do tego celu przybudówek. Tak pod koniec 1948 roku odbył się zjazd zjednoczeniowy i doszło do połączenia dwóch partii PPS i PPR w jedną wszechwładną PZPR. Wkrótce po tym zjednoczeniu nastąpiła wymiana pieniędzy, bo poprzednia złotówka była bardzo słaba. Chleb wtedy kosztował od 100 do nawet 250 złotych. Za każde wymienione 100 złotych otrzymywało się 1 złotówkę. Ta denominacja uderzyła przede wszystkim w różnego rodzaju spekulantów, różnego typu kombinatorów i geszefciarzy mających duże ilości pieniędzy, bo na jedną osobę można było wymienić tylko określoną ilość pieniędzy. Reszta kapitału przepadała i to był pierwszy cios w kierunku upaństwowienia wszystkiego, co się upaństwowić dało. Nie tracili tylko ci, co mieli oszczędności ulokowane w walucie lub złocie. To jednak były bardzo rzadkie przypadki. Chwilowo nie tracili też posiadacze sklepów i restauracji. Oni mogli wymienić tyle ile mieli w tej samej wysokości. Do nich nowa władza dobrała się w następnej kolejności. Ich wykończono podatkami i domiarami. Dla mnie te sprawy były dość interesujące, bo zastanawiałem się jak się będzie liczyło za chleb, jeśli przed wymianą kosztował 120 złotych, to ile będzie teraz kosztował i jak to się teraz będzie liczyło, bo w szkole uczyliśmy się liczyć tylko na liczbach całkowitych. Pamiętam, że zaraz po wymianie, ojcu zachciało się pić i w tym celu wysłał nas w pewną niedzielę do Pineckiego, żeby kupić z dwa piwa, dwie oranżady i paczkę papierosów marki Sport bez filtra. Ojciec wtedy dużo palił i paczka nie starczała mu na jeden dzień.
Mnie bardzo ciekawiło jak to teraz będzie się liczyło te nowe pieniądze i przyglądałem się uważnie, jak ta pani Pinecka będzie liczyła. Okazało się, że tak samo jak poprzednie, tylko z przecinkiem i wówczas poznałem jak się dodaje po przecinku. A liczyła na kawałku papieru, który potem służył do zapakowania towaru. Po przyjściu do domu poprosiłem brata, żeby mi to jeszcze raz wytłumaczył, wtedy już dokładnie zrozumiałem na czym rzecz polega. Po umocnieniu się władzy ludowej nastąpił etap likwidacji wszystkiego co prywatne. Trwało to dość długo na prowincji, na dalekiej prowincji trwało to najdłużej. Im bliżej Warszawy tym ten proces był szybszy a tu wszystkie reformy się opóźniały ale w końcu i tu dotarły. Prywatnym dołożono taki podatek, że nie mogli się oni już utrzymać ze swojej działalności i powoli zamykali swoje interesy. W tym czasie utrzymywał się z wynajmu pokoi dla letników w okresie lata, a także w pozostałym okresie był na utrzymaniu żony, która mając już doświadczenie w tej pracy została bufetową w nowej restauracji Basztowa, dawniej to była sala po Czajkowskim, którą założył nowo powstały GS, czyli Gminne Spółdzielnie Samopomoc Chłopska, co nie było adekwatne do nazwy, zwłaszcza ta samopomoc.
Przez cały ten czas nad bufetem w jego lokalu wisiały jego trofea zdobyte w walkach zapaśniczych, takie, jak pasy mistrzowskie, puchary, zdjęcia do których pozował w stroju zapaśniczym przepasanym mistrzowskim pasem i z wieńcem laurowym na szyi. Wszyscy pozamykali swoje interesy i wyjechali, a Pan Leon został. Tak jak został, kiedy wybuchła druga wojna światowa, tak i został tym razem licząc, że ta nagonka nowej władzy minie tak, jak minęła druga wojna. Wszystko wskazuje na to, że się doczekał chwili, by mógł ponownie otworzyć drzwi swego domu i swojego lokalu. Pan Leon dożył końca swoich dni w Łagowie, a kiedy zmarł został pochowany na łagowskim cmentarzu, który moim zdaniem jest najpiękniejszy w Polsce, a jeśli nie najpiękniejszy to najpiękniej położony, pośród przepięknych świerków, na morenowym wzniesieniu, niedaleko jeziora. Po śmierci pana Leona, jego żona Helena sprzedała tę posesję i za pieniądze kupiła domek jednorodzinny przy ulicy Chopina naprzeciwko tartaku. Położony w niedużym lasku, Domek ten na mój gust należał przed wojną do właściciela tartaku. Dom pana Pineckiego wykupiła jakaś firma, która urządziła w nim dom wczasowy dla swoich pracowników. Teraz zapewne firma już nie istnieje, a dom przeszedł zapewne w inne ręce. W jakie? Tego nie wiem.
Tak umarł Leon Pinecki, - wielki przedwojenny mistrz w zapasach w stylu wolnoamerykanki, ale czy umarła też pamięć o nim? Pamiętają go zapewne ci, którzy żyli w tych czasach i znali tego człowieka, mimo że byli wówczas młodzi. Wszystko przemija i wszystko jest ulotne. My niedługo też przeminiemy, ale zawsze musimy pamiętać o tym, żeby stworzyć coś, co stale będzie o nas przypominać i chociaż my przeminiemy to pamięć o nas będzie trwać dalej.
Fragment z tomu I „Obrazki z życia”
autorstwa Józefa Słomińskiego
zdjęcia: R. Bryl i archiwum „KŁ”
1.Od redakcji: domek należał do G. Fröhlicha, właściciela tartaku do 1945 roku, a w domu po Pineckim założono dom wypoczynkowy DEFKA.
31 sierpnia 2014
Trześniówek z dawnych lat - autorstwo - Willy Gutsche, Czasopismo Heimatbrief, nr 2/1985
Nasza rodzinna miejscowość leży pośrodku wyżyny torzymskiej, w jednej z najbardziej czarujących okolic Marchii Brandenburskiej (Nowa Marchia). Trześniówek graniczy na południu z Jemiołowem i Malutkowem, na zachodzie z Lindo, na północy z Trzemesznem Lubuskim. W części wschodniej teren Trześniówek graniczy z ok. 200 km obszarem Bukowca, z bardzo pagórkowatym lasem mieszanym, gdzie jeziora Buszno, Ciecz oraz Łagowskie tworzą od północy w kierunku południowym łańcuch sięgający niemal do Poźrzadła. Niemiecka nazwa miejscowości przekształcała się następująco: początkowo Kubach, poprzez Kerseam, Kersbom, Kirschbaum, (napis na dzwonie z 1661), aż do GroBkirschbaum, czyli Trzebiechów. Nie sposób powiedzieć nic precyzyjnego na temat założenia wsi. Niemniej jednak jej genezę datuje się na początek 13 wieku, co pokrywa się mniej więcej z założeniem Łagowa, który w roku 1926 świętował 700-lecie istnienia.
Wiadomo, że Trześniówek jako ówczesna własność Klepziga w 1350 przypadł ordzie Joannitów i stał się częścią składową komturii Łagów. Od 1700 roku nasza wieś była zamieszkana przez osiadłych rolników, którzy byli ściśle związani z tym miejscem. Kiedy nadszedł rok 1939 wieś została wysiedlona. Jej obszar został włączony do terenu poligony w Wędrzynie.
Wieś musiało opuścić: 2 majątki, 16 rolników, 9 chałupników, 11 rzemieślników, 15 robotników, oraz nauczyciel z całą rodziną. Łącznie 450 mieszkańców, Trześniówek został opustoszony, ale nie zapomniany. Trześniówek to była duża pagórkowata miejscowość, na bagnistym terenie rozciągającym się od wschodu na zachód. Od drogi głównej prowadzącej przez środek wsi rozciągały się liczne odnogi, prowadzące do poszczególnych zagród. Pomiędzy wzniesieniami Schulzenberg, a Kretschmannsberg stał kamienny pomnik upamiętniający masakrę ludności z roku 1913.
Pośrodku wsi (na wzgórzu Krugera), główna ulica krzyżowała się z drogami na Trzemeszno i Malutków. Przy skrzyżowaniu stała remiza strażacka, na zachód od niej kuźnia. Na wschód od skrzyżowania, na dziedzińcu otoczonym kamiennym murem stoi kościół ewangelicki (wśród rodzimych mieszkańców nie było innowierców). Kościół w większości zbudowany jest z kamienia, który został otynkowany, a na górze wznosi się drewniana, czterościenna wieża, którą w 1974 roku widziałem z drogi na Jemiołów. Nie odważyłem się pójść dalej w stronę wsi, ażeby nie utracić fotografii. Na wschód od kościoła stała szkoła, w której mieszkał również nasz nauczyciel. Pastor mieszkał w Lindo, ponieważ obie wsie tworzyły jedną parafię. W Lindo od roku 1682 prowadzono również księgi parafialne. Tam również udawano się celem wyznania wiary ewangelickiej (u Pastora).
Lindo oraz Trześniówek należały do tego samego okręgu administracyjnego. Trześniówek był wsią rolniczą. Rolnictwo było zatem głównym źródłem utrzymania mieszkańców. Domy mieszkalne zazwyczaj zwrócone były przyczółkiem w kierunku ulicy, i włączywszy stajnie i obory, tworzyły czworokąt wokół podwórza, tak że każde gospodarstwo stanowiło zamkniętą całość. W tyle bardzo często znajdował się duży ogród owocowo-warzywny. Okoliczne ziemie uprawne nie były zbyt żyzne.
Uprawa była dodatkowo utrudniona przez ukształtowanie terenu, mianowicie stromo opadające wzgórza. Uprawiano przede wszystkim żyto, jęczmień, ziemniaki oraz buraki pastewne. Pszenica była rzadkością, buraków cukrowych nie spotykano prawie wcale. Konieczna była uprawa roślin zielonych (seradeli, lucerny), ponieważ za względu na niedostatek łąk siano nie wystarczało jako pożywienie na czas zimy, a droga na pastwisko była zbyt długa.
Nie istniało uregulowane gospodarowanie wypasem. Trzymano wysokowartościowe bydło, które jeszcze w czasach przed I Wojną Światową było poddawane stałej kontroli jakości. Hodowano również świnie szlachetne. Jeszcze na początku stulecia było również wiele owiec. W wyniku pracowitości i dobrego planowania we wsi było wielu bogatych rolników. Poza tym istniały dwa sklepy, w których można było kupić wszelkie potrzebne rzeczy, począwszy od śledzi, aż po fajki na tytoń. Nikt nie uskarżał się na brak pracy. Szewcy, rzeźnicy, kowale, inspektorzy mięsni - wszyscy mieli zajęcie. Takiej prawdziwej biedy nie było wśród mieszkańców. Nie było też dużej różnicy warstw w społecznych, wszyscy tworzyli pewną wspólnotę. Mieszkańcy byli więc przerażeni, kiedy dowiedzieli się o przesiedleniach, a tym bardziej, gdy ustalono konkretne miejsca przesiedleń. Gdy wszyscy zapuścili już korzenie, przyszły wypędzenia - zjawisko, tak straszne, że trudno sobie wyobrazić coś gorszego. Wielu z naszych przepłaciło je życiem. Straciliśmy strony rodzinne, nigdy jednak o nich nie zapomnieliśmy. Gdzie snują się wody Odry i Warty, tam po wsze czasy będą nasze rodzinne strony!
Willy Gutsche
Tłumaczenie z j. niemieckiego Anna Łukasiewicz